Przeczytałem niedawno list rozgoryczonego Polaka zażywającego saksów
na obczyźnie i lamentującego jakim to łez padołem jest tragiczna kraina
rozciągnięta między bagnistymi bezdrożami Odry i Bugu - czyli Polska.
Oto ten tekst jak mi źle jak mi szaro
Najprawdopodobniej jest to tekst na zmówienie, czyli element walki
wyborczej, ale to w sumie nie ma znaczenia, bo przekaz jest jakby
uniwersalny.
Czytając podobne wypociny krew się we mnie gotuje.
Gotuje się tym mocniej, że jestem z rocznika 65 zatem pamiętam jak się
żyło w Polsce kiedyś. Pamiętam - co nie jest oczywiste, bo wielu pamięć
zawodzi. O ile młodym ludziom, którzy nie zaznali socjalistycznej wersji
dobrobytu, można wybaczyć niewiedzę, o tyle ludziom którzy tego
„dobrodziejstwa” doświadczyli takie fory się nie należą.
To co
mamy dzisiaj, do tego co było w latach osiemdziesiątych ma się tak, jak
obraz Van Gogha, do napisu "dupa" na śmietnikowym murku. Tylko matoł lub
osobnik szczególnie złośliwy może to w ogóle porównywać. Stan
permanentnej biedy, brak wszystkiego, terror polityczny, to nie były
pojęcia z książek historycznych, to nam serwowano codziennie. Pamiętam
mamę jak harowała od rana do wieczora, a starczało ledwie do pierwszego.
Nie zaznałem głodu, nie chodziłem w łachmanach, ale wiecznie były
jakieś pożyczki i stan permanentnego braku kasy. I wcale nie byliśmy
uważani za biednych. Otaczali nas tacy sami ludzie więc ten stan uważany
był za normalkę. Ale tak jak i dziś, byli ludzie którzy posiadali
więcej i tacy którzy posiadali mniej.
Jednak to nie pieniądze były
wtedy problemem. Ówczesny system można by nazwać „socjalizmem
reglamentowanym”. Prawie wszystko było z przydziału. Samochód na talon,
mieszkanie na książeczkę mieszkaniową. Na kartki również: mięso, masło,
mąka, ryż, kasza, olej, mydło, cukier, czekolada, kawa, buty, benzyna,
papierosy, wódka, mleko, papier toaletowy. Alkohol sprzedawany był od
13:00. Mimo systemu kartkowego praktycznie wszystkiego brakowało, więc
przed każdym sklepem ustawiały się gigantyczne kolejki. Najważniejszą
wartością w tamtych czasach były znajomości. Nie z politykami, ale z
panią z mięsnego, czy kiosku, która sprzedała spod lady mielone, czy
mydło.
Takie upodlenie narodu nie wywoływało pąsów na
przedstawicielach władzy, nie odzywały się wyrzuty sumienia. Mało tego,
Służba Bezpieczeństwa dbała o to, by to wszystko nie pieprznęło z
hukiem. Wsadzano ludzi do więzień za przekonania lub mordowano z zimną
krwią. Oficjalnie strzelając do ludzi na ulicy - tragedie z lat 56, 68,
70, 76, 80, czy skrycie jak w przypadku S.Pyjasa, ks. J.Popiełuszki i
wielu wielu innych.
Ten wirtualny emigrant pisze, że musiałby
pracować jako informatyk 30÷40 lat na kawalerkę. No to może być prawda,
ale tylko wtedy jeśli jego informatyczna wiedza jest na poziomie
podstawowych komend DOS’a, - co by mnie wcale nie zdziwiło, bo poziom
spostrzeżeń zawartych w tekście świadczy raczej o powierzchownym
podejściu do życia.
Rodzice mieli 2÷4 pokoje. Dobre sobie. Nikt z
moich znajomych nie mieszkał w 4 pokojowym mieszkaniu. NIKT!! Na osiedlu
na którym się wychowałem takich mieszkań w ogóle nie było. Za to znam
takich, którzy mieszkali w 2 pokojowym w 4 osoby (standard), a nawet w 6
lub 7 osób w 2 pokojach. Sporo mieszkało też w kawalerkach w oficynach z
ubikacją na półpiętrze i substytutem łazienki w kuchni.
Odnośnie
tej permanentnej idylli na emigracji, mogę - w przeciwieństwie do autora
tych bazgrołów – powiedzieć sporo. Mimo tego, że sam jej nie
doświadczyłem, sporo moich znajomych doświadczyło, a córka jest w Anglii
od 10 lat.
Sam wyjazd też zmienił formę, bo kiedyś to nie był po
prostu wyjazd, to była ucieczka. System traktował to jak zdradę i nie
było możliwości powrotu. Decyzja o emigracji jest sama w sobie
wystarczająco dramatycznym aktem, a za komuny dochodziła jeszcze
świadomość, że ojczyzny już się raczej nie zobaczy i zostaną tylko
wspomnienia. Mimo tego ludzie się decydowali. Różne były motywy i nie
zawsze materialne ,ale decyzja zdecydowanie trudniejsza do podjęcia niż
dzisiaj, bo była nieodwracalna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz